wtorek, 16 kwietnia 2013

Cahan Nuadhu

Podobizna Cahana

Zasiadając w karczmie spostrzegasz nieopodal samotnego wędrowca. Siedzi w najciemniejszym kącie, nie rzuca się w oczy, wygląda jak każdy styrany mąż podróżą. Co w nim takiego wyjątkowego, że przyciągnął Twą uwagę? W przebłysku topniejących świec z wielorybiego tłuszczu widzisz jak między połami utytłanego w kurzu płaszcza błyszczy stal. Nie jest to stal klingi, jego potężny, dwuręczny miecz spoczywa oparty o ławę obok. Nie jest to także biżuteria, z resztą nieznajomy nie wygląda na kogoś kto by opływał w dostatku. Z chorobliwym zaciekawieniem zaciskającym na Twoim żołądku pięść strachu stwierdzasz iż to jego własna dłoń tak błyszczy, jakby odlana z srebra.
Mąż w skupieniu pochłania swoją strawę, jednak się nie spieszy i dopiero teraz wychwytuje Twoje ciekawskie, natarczywe spojrzenie. Jego piwne, połyskujące w półmroku niczym złoto tęczówki uderzają Cię swą obojętnością, zmęczeniem i w pewnym sensie niemą groźbą. Odwracasz wzrok kątem oka widząc jak stalowa dłoń nieznajomego znika pod stołem ażeby skryć się w czeluściach płaszcza przed spojrzeniami takimi jak Twoje. Mąż dokańcza powoli swój posiłek, zostawia pieniądze i bez słowa niczym cień ulatnia się z izby ażeby zniknąć całkowicie z miasteczka, i pozostawić po sobie jedynie ślady końskich kopyt.



Jego wierny towarzysz o imieniu Shed.





Kolejnego wieczoru ponownie zasiadasz w tej samej karczmie, na tym samym miejscu, pijesz to samo piwo, tym samym, znużonym tempem. Gości znowu jest niewiele, większość mężów jakich znasz jest zbyt wymęczona pracą w polu bądź biedna ażeby codziennie pić tutaj piwo, a więc znowu rozglądasz się za czymś dziwnym, czymś co by przykuło uwagę i później stało się tematem plotek. Wkrótce nadchodzi taka możliwość.
Do karczmy wkracza wysoki mężczyzna. Jest przy tym bardzo chudy przez co wygląda niczym drzewo. Ma pociągłą twarz, starannie przystrzyżoną bródkę i jest odziany w przednie szaty, lecz Ty z racji iż po prostu jesteś prostym chłopem, nie jesteś w stanie ocenić jak bogaty jest ów przybysz. Odprowadzasz go wzrokiem do lady, gdzie nieznajomy miast zamówić piwa rozmawia z karczmarką ślepy na jej wdzięki. Po paru chwilach za nim wchodzi jego pies; piękny, smukły chart o smolistej sierści i bielmie na oku. Krocząc z dostojnie pochylonym łbem niespiesznie zmierza do nogi swego pana, który wnet zrezygnował z rozmowy i jął slalomować między stołkami. Jak zdążyłeś zauważyć nieubłaganie zbliża się ku Tobie, jakby chciał się z Tobą drażnić niczym kot i mysz. Nie spodobało Ci się to.
- Witaj mój drogi przyjacielu. - Zaświergotał nieznajomy, bezczelnie zasiadając przy Twojej ławie. Dopiero teraz byłeś w stanie spostrzec iż mąż miał bielmo na oku, tak samo jak jego pies. Wnet przeszedł Cię nieprzyjemny dreszcz, ten sam, który odczuwasz ilekroć instynkt podsuwa Ci "coś jest nie tak".
- Nie znam Cię, Panie. - Mruknąłeś znad swojego kufla. Nieznajomy wykrzywił gadzie wargi w dziwacznym uśmiechu a Twój złowrogi ton spłynął po nim jak po kaczce.
- Szukam pewnego jegomościa. Jest mi niezwykle bliski, lecz umysł owego biedaczka jest chory, przez co sam nie wie gdzie idzie i po co. Do tej pory opiekowałem się nim osobiście, lecz z racji prywatnych musiałem opuścić swe włości i zostawić go pod opieką swojej żony. - Mężczyzna oparł się łokciem o ławę. Pies usiadł przy jego nodze zadzierając łba ażeby zlustrować Cię dziwnie bystrymi ślepiami. -  A wie Pan, jak to kobiety. - Zaśmiał się i puścił Ci oczko. - Skorzystał z okazji, że męża zabrakło w domu i uciekł w tylko sobie znaną, szaleńczą stronę. Proszę mię zrozumieć, martwię się o niego jak o syna, kto wie co może mu się przydarzyć w dziczy. Pomoże Pan?

Chwilę milczysz starając się nie spoglądać na tego dziwnego, rasowego kundla. Po paru chwilach stwierdzasz, że jeśli to ma przyspieszyć zniknięcie natręta to jesteś w stanie się zgodzić.
- Niechaj będzie. Zrobię co w mej mocy. - Mruczysz.
Mężczyzna o mało nie podskoczył na siedzisku z radości i wnet poprawił siad nadal przyglądając się Tobie z tym nieznośnym wyrazem twarzy. Wolną dłonią zaczął gładzić bródkę a wtedy spostrzegłeś że jego paznokcie zostały spiłowane na kształt szponów. Coraz bardziej Ci się to nie podoba.
- Wysoki mąż, zdolny do uniesienia ciężkiej broni. - Zaczął opisywać. - Zwykle chadza z dwuręcznym mieczem, z którym się nie rozstaje. Ciemne, długie włosy i piwne oczęta o nijakim wyrazie. Nikogo nie zaczepia, nie lubi też być zaczepiany, mało rozmowny z niego jegomość.

Zapadła cisza. Nie byłeś w stanie odpowiedzieć czy to aby ten sam o którym właśnie myślisz więc po paru uderzeniach serca wśród cichego półmroku, nieznajomy dodał kolejny, ważny szczegół do opisu:
- Posiada coś, co wyróżnia go z tłumu typowych, samotnych wędrowców. Mianowicie stalową, niczym z srebra odlaną dłoń. Gdy nią porusza zabawnie aczkolwiek cicho klekocze trybikami i całą tą maszynerią pod płytami. Nie widziałeś go może?

Znowu milczysz by dopiero po paru chwilach spoglądając w dno kufla odpowiadasz:
- Widziałem go. Był tutaj wczoraj, dosłownie na parę chwil a później ruszył w dalszą drogę.
- W którą stronę? - Zaświergotał nieznajomy.
- Na północ.
Chart podniósł swój smukły zad i ruszył pierwszy do drzwi jakby mąż dał mu nieme polecenie ażeby wyszedł. Nieznajomy powstał od ławy, skłonił się płytko i ruszając ku wyjściu rzucił jeszcze:
- Bardzo pięknie dziękuję. Proszę uważać na to piwo, łatwo się zakrztusić. - I zniknął w drzwiach.
Mruczysz coś pod nosem z ironią w głosie, przytykasz krawędź kufla do ust i wlewasz płyn do gardła, który niczym zaklęty w węża za nic nie chce przejść Ci do żołądka. Zaczynasz się krztusić.




Zwykł walczyć dwuręcznym mieczem.

Z ponurym wyrazem twarzy przełykam kolejny, drobny kęs suchego na wiór chleba. Z nieba lał się żar, lecz rozwiewał go chłodny, północny wiatr przez co momentami doskwierał mi gorąc, a momentami chłód. Shed parsknął gdzieś za moimi plecami w najlepsze skubiąc soczystą, leśną trawę i królicze koniczyny a ja siedzę na kamieniu i obserwuję pustą okolicę. Przez chwilę przyglądam się jak dwie wiewiórki spotykają się, chwilę odprawiają te swoje cudaczne tańce a później kopulują ze sobą, co staje się dla mnie kolejnym gwoździem do trumny z tabliczką "Humor".  Mruczę niewyraźne, marudne przekleństwa pod nosem i popijam swój posiłek wodą, nabieram jej na dłoń i przemywam zmęczoną twarz. Przyłapuję się na tym, że po raz już kolejny marzę o ciepłym łożu, strawie, piwie i rozkosznie miękkim ciele niewiasty. Pora się przespać.
Układam się gdzieś między skałami i krzakami, nakrywam płaszczem podkładając pod głowę siodło i chowając twarz pod ciepłym materiałem zamykam oczy ażeby zdrzemnąć się na parę chwil.
Jak na złość śnię o swym dawnym domu. Widzę dawne, znajome twarze, których chyba wieki już nie widziałem; Danu, matkę, Wielką Bogini, Govannona,boskiego kowala Lug'a, boga słońca i Eponę, bogini koni. Znowu jestem czysty, pełen sił nie tyle co fizycznych ale i magicznych, odziany w szlachetne szaty i uśmiechnięty. Pragnę żyć, pragnę poprawić swe uczynki, sprawić ażeby śmiertelnicy nadal w nas wierzyli, dawali nam siłę dzięki, której będziemy ich ochraniać. Sen jak szybko się pojawił tak też szybko zniknął. Obudziło mnie nerwowe rżenie Shed'a.
Słońce zaszło za gęste, brzuchate chmury. Północny wiatr wyginał drzewa, szeleścił nimi niczym grzechotkami, którymi rozpaczliwie próbował mnie zbudzić. Shed stał nade mną, wywijał łbem, orał w ziemi kopytem i podskubywał moją nogę. Coś było nie tak.
Zerwałem się z posłania natychmiastowo sięgając do miecza i z sykiem wydobywając go z pochwy, lecz nic się nie wydarzyło. Wiatr powoli cichł, zwierzęta ukryły się w swych norach sprawiając iż okolicę pochłonęła głucha cisza.
- Zabieramy się stąd. - Mruknąłem sięgając do siodła ażeby zarzucić go koniu na grzbiet. Ledwo zdążyłem zapiąć popręg gdy ciszę rozdarł skowyt. Nie było to wycie wilków czy psów, brzmiało jakby wszelakie, piekielne ogary zostały spuszczone z smyczy na polowanie, którego celem miałem być ja. Strzeliłem Shed'a w zad posyłając go przed siebie i jednocześnie zaciskając palce stalowej dłoni na rękojeści miecza. Lepiej, żeby go tu nie było.
Rozłożyłem ciężar ciała na obie nogi, ugiąłem lekko kolana i chwyciłem miecz oburącz z ostrzem skrzyżowanym ku ziemi. Lustrowałem wzrokiem okolicę a cisza grzmiała mi w uszach, rozsadzała czaszkę od środka sprawiając iż ciało rwało się do ucieczki. Powoli zacząłem obracać się w okół swojej osi, czyniąc to najciszej jak to było możliwe stojąc na ściółce leśnej.
Pierwszy ogar wyskoczył zza głazów. Wielkości sarny, rozmyty niczym cień o opalizujących, mlecznych ślepiach. W okół niego powietrze wibrowało zgrzytliwie od mocy jaką był przesiąknięty.
Błyskawicznie przeniosłem płynnym ruchem tułowia ciężar ciała na przednią nogę, wychylając się do przodu wyprowadziłem cios od dołu po skosie. Klinga z sykiem przecięła powietrze rozdzierając psa na dwie części, który zawył rozpaczliwie i rozbryzg się w powietrzu jakby urzeźbiono go z kuli wody. Zewsząd doszło mnie kolejne wycie i nie upłynęło jedno uderzenie serca jak kolejne ciemne ogary wypadły zza krzewów, drzew i skał gnając ku mnie; szarakowi.
Przesunąłem stopę w bok po raz kolejny wyprowadzając cios od dołu, poprowadziłem go miękkim łukiem na linii głowy a gdy cel został rozdarty, ugiąłem nogę pod ciężarem, prostując drugą, zawinąłem ostrzem w krótkim zakręcie i ciąłem w poziomie rozdzielając psi łeb na dwie części. Odsunąłem się płynnie przed furkoczącym ciałem, które dopiero po upadku rozbryzgało się w smolistą kałużę, uniosłem miecz blisko piersi i wykonałem pchnięcie sztychem nadziewając piekielnego stwora na ostrze. Chwilę miotał się w agonii lecz ja nie miałem czasu ażeby czekać aż rozpłynie się w mazi więc wyszarpnąłem z niego miecz, kopniakiem posyłając go w tył i sprawnie przechwytując go oburącz, wcisnąłem pod pachę oddając pchnięcie w tył w chwili gdy kolejna bestia zechciała skoczyć mi na plecy. Poczułem jej gorący, śmierdzący oddech zaraz przy uchu i kłapiące szczęki w agonii i znowu przechwytując miecz rozdarłem ją w połowie, ugiąłem nogi i wykonałem ostateczne cięcie poziomym bokiem.
Cisza zaległa na polanie w chwili gdy ostatni ogar padł na ziemie w drgawkach i rozpłynął się w kleistą breję. Chwilę trwałem jeszcze w pozie z ugiętymi, rozstawionymi nogami i uniesionym mieczem na wysokości oczu ażeby nabrać pewności czy to aby wszystkie twory mię prześladujące. Rozluźniłem się, przeszedłem ostrożnie między wsiąkającymi w ziemię cieczami i chwytając swój płaszcz ruszyłem przez krzaki w stronę, w którą Shed uciekł,w między czasie czyściłem klingę z dziwacznej posoki.
Teren dalej był spadzisty, pełen kamieni i wystających korzeni między przysłaniającymi je paprociami a na dnie owego wąwozu płynął szemrzący strumień, przy którym mój koń stał i cierpliwie na mnie czekał. Podpierając się mieczem ukrytym w pochwie wymacywałem stopą bądź trzewikiem pochwy obluzowania i nierówności ażeby nie skręcić kostki przy schodzeniu. Byłem zmęczony i rozdrażniony, czułem się jakby przebiegło po mnie stado krów z tymi denerwującymi dzwonami przy szyjach. I wtedy Shed mię znowu zaalarmował.
Z początku nie rozumiałem o co mu chodzi zbytnio skupiony na schodzeniu z zbocza a gdy pojąłem jego przekaz było już za późno. Potężne niczym u niedźwiedzia łapsko spadło na mnie z głośnym świstem a ja zdążyłem się tylko osłonić mieczem ukrytym w pochwie. Gdyby nie ona bestia zapewne przetrąciłaby mi kark. Jednym ruchem łapy posłała mój miecz gdzieś między paprocie, grzmotnąwszy mną jak drewnianą kukiełką.
Stwór był o dwa łby wyższy od niedźwiedzia stojącego na tylnich łapach. Miał wiele mlecznych oczu oraz psich szczęk, ociekał tym cuchnącym śluzem i najwyraźniej był bardzo rozzłoszczony. Rzucił się w moją stronę kiedy ja próbowałem wyplątać się z leśnych roślinek i korzeni. Wystawił przed siebie największą z szczęk i rozwierając ją zaprezentował mi trzy rzędy powyginanych w różne strony zębów.
W rozpaczliwym geście zacisnąłem palce stalowej dłoni na jakimś korzeniu i wyrwawszy go z ziemi wcisnąłem go między szczęki stwora, który zawisł nade mną niczym upiorna, czarna burzowa chmura. Zawył z wściekłości chwilę mocując się z drewnem, lecz to mi wystarczyło ażeby odnaleźć kamień i grzmotnąć nim porządnie w łeb stwora. Oszołomiony ciosem zarył pyskiem w ziemi a mnie dał czas ażeby pozbierać się z ziemi i ruszyć biegiem, na łeb, na kark ku spoczywającego między paprociami miecza. Jednakże oprzytomniał wcześniej niż mi się wydawało i wystrzeliwszy w moją stronę dziwaczne, chude ramiona złapał mnie za nogi skutecznie przewracając.
Przetoczyłem się na dno wąwozu w objęciach mazistego, nieukształtowanego stwora a gdy grzmotnąłem plecami o ziemię najmniejszy litr powietrza uciekł z moich płuc jakby na widok bestii zapragnął się ulotnić. Ogar zaryczał wściekle rozdzierając szczęki nad moja twarzą, lecz trwało to zbyt długo dzięki czemu udało mi się kopnąć stwora i oderwać od siebie w ten sposób. Miecz spoczywał w pochwie dwa metry dalej więc nie próbując już nawet się podnieść zacząłem czołgać się w jego stronę. Pies potrząsnął łbem, zawył rozwścieczony i rzucił się za mną w pogoń.
Dumny chart.
I rozpaczliwie uciekający szarak.
Obiecałem sobie w tamtej chwili że nigdy nie wezmę udziału w polowaniu na zające.
Zacisnąłem dłoń na pochwie miecza czując jego zgniły oddech na swoim karku. Obróciłem się na plecy osłaniając się stalowym ramieniem, na którym zakleszczyły się szczęki stwora. Trybiki zajęczały, stal zazgrzytała rozpaczliwie a klinga uwolniona z drewnianego pokrowca radośnie zafurkotała w powietrzu i z głośnym dźwiękiem łamanych kości wbiła się w czaszkę bydlęcia. Widziałem jak jego mleczne ślepia rozwierają się w szoku ażeby po chwili wywrócić się ku niebu i oddając ostatnie tchnienie paść na mnie całym ciężarem swego gigantycznego cielska.
Shed rżał gdzieś za mną, stawał dęba i zarzucał łbem jakby chciał podbiec do mnie i skopać bestie, póki jeszcze była ciepła, lecz dobrze wiedział że ma trzymać dystans. W chwili gdy ciało stwora zaczęło się rozpuszczać wygrzebałem się spod niego na czworaka, opadłem na kolana i łapiąc łapczywie powietrze nastawiłem wybite palce normalnej dłoni. Zacisnąłem zęby z bólu czując jak wzbiera we mnie gniew wymiatając ze mnie cały lęki, jaki trawił moje trzewia do tej pory. Rzuciłem okiem na  rozpływającą się maź, gwizdnąłem na konia a gdy podbiegł chwyciłem bukłak z wodą i rozlałem ją tak ażeby wraz z śluzem spłynęła do strumienia. Klęcząc nad szemrzącą, krystaliczną wodą i spoglądając na odpływające, czarne breje wychrypiałem:
- Chędoż się, psi czarno-magiku. - W głębi duszy wiedziałem, że drań dosłyszy moje słowa i zapewne teraz gotuje się z wściekłości. Ta wizja wywołała na mojej twarzy grymas zadowolenia.
Napełniłem bukłak świeżą wodą, odpocząłem nad strumieniem i dopiero o zmierzchu wyruszyłem w dalszą drogę. Na północ.



|Co jeszcze?|
czyli rzeczy potrzebne i te mniej potrzebne

- "Nuadhu ze srebrnym ramieniem" to bóg-dawca dobrobytu, lecznictwa i stwórca chmur. Ramię stracił w bitwie pod Moytura przez co musiał ustąpić tronu Lug'owi. Posiadał swoje lecznicze świątynie, do których znoszono srebrne odlewy kończyn.

- Aktualnie jest odporny na większość chorób jednak jego moc jest mocno ograniczona. Im więcej osób w niego wierzy tym silniejszy się staje, lecz z racji iż został zapomniany wraz z większością bogów, upadł i próbuje żyć między śmiertelnikami. Jego ciało zawsze będzie posiadać w sobie boskie moce, jednak nigdy już nie będą one na tyle wystarczające ażeby przywrócić mu dawną świetność, dlatego też bardzo oszczędza na magii.

- Każda cząstka jego ciała ma pewne właściwości magiczne. Krew, kości, mięśnie. Dla niego ta odrobina mocy jaką w sobie posiada jest niczym lecz śmiertelnikowi dałaby niezrównane morze możliwości. Dlatego też jest prześladowany przez czarnoksiężnika, który za wszelką cenę próbuje go pochwycić i przekształcić w swoje prywatne źródło mocy magicznej.

- Stalowa dłoń to jedyna jego część ciała, która zachowała dawną, boską świetność. Jest niezniszczalna; po odcięciu czy rozwaleniu niczym żywa poskłada się na powrót. Także jej siła jest nieograniczona; może z łatwością rozkruszyć kamień w palcach czy przebić zbroję.

- Miecz Nuadhu jest sławetnym orężem, który jest w stanie zabić każdego wroga. Po upadku tylko Nuadhu wie gdzie się znajduje.

- Jest bardzo zżyty z swoim koniem. Rumak otrzymał od niego dar nim jeszcze utracił większość mocy; złapał błąkającą się po świecie dusze i ulokował ją w końskim ciele. Dzięki temu ogier jest mądrzejszy i bystrzejszy. W chwili śmierci Nuadhu zawsze może pochwycić jego duszę i wcisnąć w inne ciało.

- Gdy tylko ma czas i składniki uwielbia gotować. W kuchni czuje się jak ryba w wodzie.

Miecz Nuadhu.




















poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Tam, gdzie wieczne śniegi.


Sigin, córka Jona (Sigin Jondottir) – urodziła się dwadzieścia pięć lat temu na dalekiej północy, jako jedyna latorośl zamożnego małżeństwa kupieckiego, które stacjonowało w rozległych włościach Wielkiego Jarla imieniem Gunnir Björkson.
Z racji na dość wysoki status społeczny, we wczesnych latach życia Sigin nie tylko – jak na przykładną kobietę przystało – potrafiła zajmować się gospodarstwem i obejściem, ale także doskonale przyswoiła sobie sztukę pisania, czytania, a nawet i rachowania, co szeroko otworzyło przed nią wrota do przejęcia rodzinnego rzemiosła.
Przedwczesna śmierć ojca (żywiciela rodziny), zmorzonego przez koklusz w dniu swoich trzydziestych ósmych urodzin zmusiła jednak szesnastoletnią wówczas Sigin i jej matkę do sprzedaży wszelakich dóbr, oraz do przeprowadzenia się w biedniejsze regiony miasta. Panujące tam ubóstwo oraz niskie standardy higieny spowodowały, że wkrótce i sama rodzicielka rudowłosej padła ofiarą szerzącej się epidemii cholery.
Osierocona dziewczyna odziedziczając jedynie po zmarłych skromną sumę skrzętnie chowanych oszczędności, zagarnęła cały swój niewielki dobytek i korzystając z nadarzającej się okazji do opuszczenia rodzimej ziemi na jednym ze statków handlowych kursujących na południe, najęła się tam jako pokładowy kuk.
O podróży i dalszych latach swojego życia kobieta wspomina dość niechętnie lecz grunt, że w końcu szlak sprowadził ją w ramiona pięknej Dol Naev'de, do Małych Lipek, gdzie osiedliła się już najprawdopodobniej na stałe, zakładając tuż przy rynkowym placu niewielką, choć dobrze prosperującą tawernę o nazwie "Złota Harpia".

Tawerna "Złota Harpia"

- Kilka słów o osobowości -
Sigin - jak na kobietę północy przystało - jest osobą o silnym, zdecydowanym charakterze, potrafiącą z łatwością dostosować się niemal do każdych warunków w jakich przychodzi jej żyć.
Wrodzona pogoda ducha i szczery uśmiech opuszczają jej ciut piegowate lico niezwykle rzadko, a gościnność i zaangażowanie jakie objawia w pracy w krótkim czasie pozwoliły jej zyskać miano jednej z najsympatyczniejszych oberżystek w tych stronach.
W całokształcie pozytywnych stron jej charakteru można także uwzględnić anielską cierpliwość, wyrozumiałość i dobroduszność, choć jak to mawiają – "każdy medal ma swoje dwie strony", a możesz mi wierzyć na słowo, że "rewers" tej zielonookiej, nordyckiej dziewczyny potrafi w pewnych sytuacjach być na prawdę paskudny. Nie byłaby przecież prawdziwym "wikingiem", gdyby nie potrafiła bronić zarówno siebie jak i swoich świętych racji, czy to ostrym językiem prosto w twarz, czy też tępą pałką przez łeb.

- Kilka o powierzchowności -
Najbardziej charakterystyczną cechą wyglądu Sigin są na pewno jej długie, ciemnorude włosy, które zwyczajowo nosi splecione w gruby warkocz puszczony luźno i nisko na bladoróżowe plecy, oraz wyraźnie zarysowane oczy, przypominające kolorytem dwie świeże oliwki.
Jest to wysmukła (lecz na całe szczęście nie koścista) dziewczyna średniego wzrostu o niezbyt wybujałych, choć idealnie pasujących do sylwetki kształtach, pełnych ustach i małym, zadziornie ostrym nosie zdradzającym po części jej dobrze skrywaną, hulaszczą duszę.
Codzienny ubiór jest prosty, choć z racji zawodu niezbyt skromny. Tak jak inne kobiety jej stanu zakrywają swoje ramiona z racji przyzwoitości, tak Sigin na przekór wszystkiemu odziana jest zazwyczaj w lekką, dobrze przylegającą do ciała i talii suknię na naramkach, śmiało mogącą uchodzić za samą przydługą halkę, gdyby nie kilka kolorowych akcentów i drobnych zdobień ratujących ją od wytykania palcami. Chciałoby się rzec – biznes, ale jednak ona po prostu nie wyobraża sobie życia w sztywnych reformach i czepcu.

- I kilka ogółem -

Ognistowłosa jest najzwyczajniejszym człowiekiem i poza swoim urokiem osobistym, syceniem dobrego miodu, gotowaniem oraz jazdą konną, nie posiada żadnych specjalnych umiejętności.
Można jedynie nadmienić, że tak jak każda kobieta z jej stron dość dobrze posługuje się lekką, niedługą bronią białą, choć tylko i wyłącznie z konieczności obrony własnej czy też swojego dobytku.

 _______________________________________________________

Jeśli nie byłby to kłopot, poprosiłabym o dodanie "Złotej Harpii" do listy chatów.


sobota, 6 kwietnia 2013

Aieneth Deith, Płomień z Jeziora.


Tobias Tirth
Syn posiadacza ziemskiego z Korathii

Żegota
Bard, zawadiaka, szelma i kobieciarz.

Aieneth Deith
Płomień z Jeziora, poetyckie imię dla złotołuskiego Żmija.


Tobias Tirith 

Żegota już do końca życia zapamięta swój pierwszy raz. Ryk powietrza uderzającego o skały, przeciągły niczym skowyt ranionego zwierza. Zimno bijące od pokrytej śnieżną skorupą ścieżki. Para wymykająca się mglistymi kłębami z nozdrzy.
Miał dwanaście lat.
Ojciec złapał go wtedy ramionami otaczając mocno miękki nadal brzuch i cisnął bez ostrzeżenia w dół, ku przepaści i nitce potoku krążącego u dołu. Krzyknął mu coś jeszcze lecz huk wiatru zagłuszył wszystko wokół, nawet jego własne myśli. Panicznie machał barkami chcąc się zatrzymać, ruchy te były pozbawione jakiegokolwiek porządku, bił w powietrze ze strachem. Nagle cienka błona rozpięta pomiędzy chudymi ramionami napięła się z trzaskiem. Przez ułamek sekundy jego serce struchlało w obawie, że delikatna struktura nie wytrzyma, że puste w środku kości się złamią. 
Mylił się. 
Złapał ciepły prąd unosząc się w wirze powietrza, używając ogona niczym steru. Z rozchylonego pyska wydobył się radosny ryk, gdy młody Żmij pojął iż się udało, że skrzydła działają. Latał...

Urodził się jakieś czterdzieści wiosen temu, więc jak na przedstawiciela swojego gatunku jest bardzo młody. Jednak jak przystało na Żmija który większość czasu spędza w ludzkiej powłoce wygląda zaledwie na trzydziestkę. Potrzeba wam zapewne jednak pewnego wyjaśnienia, jak to jest, że Żmije jeszcze istnieją i to jako ludzie się poruszają.
Wraz z pierwszymi ludźmi, wielu ze starej rasy odeszło. Niektórzy zostali. Gdy elfy jeszcze zamieszkiwały te tereny Żmije mogły bezproblemowo poruszać się w swej pierwotnej postaci, przyjmując humanoidalne skorupy tylko do prokreacji. Problem polega bowiem na tym, że wśród nich nie ma kobiet. Ich potomkowie, zawsze dzieci płci męskiej, rodziły się ze związku Żmija i Elfki. Wraz z odejściem elfów a pojawieniem się ludzi ich sytuacja stała się dużo trudniejsza. Wielu zabito myląc ich ze smokami. Lecz część przetrwała ucząc się jak utrzymywać postać człowieczą, zaś ich partnerkami stały się krócej żyjące ludzie samice. Tobias urodził się właśnie z takiego związku, połączonego świętymi węzłami małżeństwa Brenna i Lisy. Jego ojciec, posiadacz ziemski z dziada pradziada, najpierw uwiódł swoją przyszłą małżonkę a potem dopiero poprosił jej ojca o rękę dziewczyny by być pewnym, że ta go nie opuści. Nastał czas, że pokazał jej swoje prawdziwe oblicze, olbrzymiego jaszczura o skrzydlatych łapa. I tu pokazuje się kolejny chichot losu, bo jak każda Żmijowa wybranka zamiast bać się zaakceptowała to kim jest jej ukochany.
Tobias jest najmłodszym dzieckiem państwa Tirth, jednym z dwójki narodzonych. Młodość miał szczęśliwą, pełną zabawy lecz i nauki. Zawsze współzawodniczył ze swoim starszym bratem, Loganem zwanym Vascą, lecz nigdy się w sumie nie kłócili. Jak każdy dwunastoletni Żmij przeżył swoją pierwszą przemianę w  pierwotną formę. Bolało. Miał gorączkę, czuł jak łuski przebijają mu się przez skórę, zaś kości zniekształcają i przemieszczają dopasowując do nowej formy. Pierwszy raz jest zawsze najbardziej bolesny. A zaraz po swojej pierwszej przemianie wraz ze starym obyczajem, rzucono go w dół przepaści by nauczył się latać.

Chcesz dowiedzieć się jak on wygląda?
A proszę Cię bardzo.
Gdyby postawić go obok innych ludzi, nie zauważyłbyś różnicy. No może poza przenikliwym spojrzeniem piwnych oczu.
Wysoki, lecz nie przerośnie żadnego z drwali, którzy to słyną z postury dębów. Najczęściej odziany jest w lekkie lniane koszule, preferuje do tego kamizelki ewentualnie dublet, lecz nigdy ich nie zapina nie chcąc krepować swych ruchów. Jak na barda przystało ubiera się barwnie, żywo. Gardzi natomiast barwnymi spodniami, sam nosi tę część ubioru raczej w barwach stonowanych, z nogawkami wsuniętymi w buty typowe dla wojskowych. Ot tendencję do podróżowania można dostrzec w jego stroju. Patrzysz dalej i nadziwić się nie możesz? Owszem, jest przystojny, tu Ci rację przyznam, lecz kobiety rezerwę wobec niego zachowują a gdy do jakiejś wioski zawita to ojcowie córek pilnują mocno. Może dlatego, że w jego spojrzeniu widać iż do życia nie przywiązuje zbytniej wagi? Lub dlatego, że szelmowski uśmieszek aż nadto pokazuje, że kobiety ma na raz, ewentualnie dwa, nigdy na stałe. Beztroski i lekkomyślny. To widać po jego postawie, to widać w jego ruchach, to właśnie przyciąga do niego ludzi. 
Ciemne włosy, lekko się kręcące nieraz zapomina ich ułożyć lub przyciąć i wtedy brązowe kosmyki opadają mu na brwi, lub łaskoczą w płatek ucha. Jak już zostało wspomniane wcześniej ma oczy głębokie, piwne o przenikliwym tonie, czasem przez tęczówkę można dostrzec złotawy blask niczym złudzenie optyczne istniejące tam przez kilka chwil. Zarost lecz nie kilkudniowy, a tak z miesiąc już ma.

Aieneth Deith
Jako żmij ma jakieś siedem metrów długości.... Włącznie z czterometrowym ogonem. Łuski ma złotawe, wpadające w odcienie bursztynu. Na łbie są one jaśniejsze, łączą się z tkanką przypominającą trochę pióra, pokrywająca czoło i potylicę wzdłuż niewielkich rogów wyciągniętych do tyłu, mającej chronić niewielkie uszy również skierowane końcami do tyłu. Miękką skórę na brzuchu ma brunatną i na złączeniu jej z łuskami te dwa kolory mieszają się. Przednie łapy to zarazem skrzydła, ot przypominają one z budowy skrzydła nietoperza ze szczątkowymi palcami. Nogi, ma bardziej umięśnione, przystosowane do utrzymywania ciała o chwytnych palcach na końcach, dzięki którym może zarówno wspinać się jak i chodzić po płaskim terenie wspierając się jednak na łapach przednich. Kości ma puste w środku niczym ptak, poza żebrami i kręgosłupem broniącymi dostępu organów wewnętrznych. Jego ciało nie jest przystosowane do latania a do szybowania, by wznieść się w powietrze musi startować z jakiegoś wysoko położonego miejsca lub mieć ogromną przestrzeń do wzięcia rozbiegu i złapania ciepłego prądu powietrznego będącego w stanie go utrzymać. Źrenice ma barwy bursztynów, trochę ciemniejsze o głębszej barwie. Gdy wchodzi pod wodę gałkę oczną przykrywa dodatkowa powieka, przezroczysta lecz sprawiająca, że jego oczy mają głęboki chabrowy odcień.
Jest jeszcze jedna drobnostka anatomiczna, ot cecha charakterystyczna Żmijów... Podwójne serce, ot w obu postaciach znajdujące się po przeciwnych stronach od siebie. Jedno jest zawsze trochę słabsze, lecz jest w stanie utrzymać go przy życiu jeśli to drugie zostanie uszkodzone. 




Karta wraz z upływem czasu będzie jeszcze uzupełniana i poprawiana